poniedziałek, 24 października 2011

Skleroza ponoć nie boli.

Dwie sprawy mi się przypomniały. Nie wiem czy wiecie ale ostatnio u wybrzeży NZ, statek przewożący mazut zatrzymał się na mieliźnie i pękł w połowie. A że byliśmy w okolicach miejsca gdzie to się stało to pojechaliśmy tam. Ocean czyściutki ani śladu po oleju.



I jeszcze jedno. Ci którzy mnie bardzo dobrze znają wiedzą że: mój dotychczas ulubiony napój to był....? Taaaaak! Mirinda. Ale to sie zmieniło po spróbowaniu L&P. The world most famous in NZ... Yummy!

Hey ho! means bloody hell shit :D:D:D

Wróciła. Wypompowana. Z wieloma nowymi wspomnieniami. I obdarciami.

Było przewspaniale! Widoki zatykające dech w piersiach, i jedyne co jesteś w stanie powiedzieć to tylko WOW! W sumie sami zobaczycie na zdjęciach.

Mieszkaliśmy prawie na plaży, na plażę były 3 minuty spacerkiem. Ale za to Pacyfik widziałam z okna... Śniadanie, lunch, obiad na tarasie i kiedy sobie popijasz winko patrzysz na ocean, słyszysz śpiew ptaków, czujesz pełnię szczęścia.

Dzień pierwszy - 22.10
Jak przyjechaliśmy, rozpakowaliśmy się, poszłam nad ocean, pochodzić brzegiem plaży. No i jak to ja, musiałam się wdrapać na skałki -> patrz zdjęcia. Tylko bez odpowiednich butów było trochę niebezpiecznie i zrobiłam sobie małe ała. Ale tylko małe. Jedno jest pewne - przeżyję. W związku z tym, że poszłam tam sama i żywej duszy koło mnie nie było, więc trzeba było sobie poradzić samej z zrobieniem sobie zdjęcia. Dzięki Bogu ktoś mądry wymyślił samowyzwalacz. Ale było radochy. Jakaś parka obserwowała moje wygibasy z daleka. Na szczęście w końcu pomogła. Otóż: próbowałam dostać się na drugi kamień, ale pomiędzy kamieniem z aparatem a kamieniem na który chciałam się dostać była woda. Gdy przychodziła fala, woda sięgała po biodra - a ja byłam w spodenkach - gdy odchodziła, to było jej tylko po kolanach. No i mądra Tala próbowała pogodzić kilka rzeczy: falę, nastawienie aparatu i dostanie się na drugi kamień. Dwa razy kamera mnie chwyciła w fajnych pozycjach (co widać na zdjęciach). Potem na pomoc przyszła ta parka. Ufff! I tak byłam cała mokra od pasa w dół :P

Dzień drugi - 23.10

Pojechaliśmy do Cathedral Cove. Widoki jeszcze lepsze niż z dnia poprzedniego. Patrz zdjęcia.
W drodze powrotnej, Stuartowie wyrzucili mnie na jednej z gór w pobliżu domku i poszłam na jeszcze jedną plażę, moją prywatną plażę. Była pusta! Spędziłam tam dobre 2 godziny na nic nie robieniu. Tylko gapiłam się na ocean. Ahhh!

Dzień trzeci, czyli dziś.

Wczoraj wieczorem uświadomiłam sobie, że ocean jest na wschodzie czyli rano słońce wychodzi z niego. I teraz burza mózgów nastąpiła, o której do choinki jasnej jest wschód słońca. Lucy twierdziła ze koło 5, Stuart 6. Wybrałam telefon do przyjaciela. Wszyscy znajomi nowozelandzy odpadli, bo zapewne siedzieli gdzieś na imprezie i czekali na finał cholernego rugby, więc wypadło na tych z Europy. A dokładnie na dwa kraje. Polskę i Niemcy. Tak na wszelki wypadek. Dziękuję Wujeczku i TJ2! Dzięki Wam miałam pobudkę dziś wczeeeeeśnie rano! Z mesa się dowiedziałam, że wg różnych danych wschód słońca będzie albo o 6:26 lub 6:27. Więc budzik nastawiłam na 6. Tak, dobrze czytacie, sama, z czystej, przez nikogo nie przymuszonej woli wstałam o 6! (Dlatego teraz padam już na pysk). Ale widok był wart tego grzechu. Zdjęcia też się wkleją z tego.





Z bardzo dobrego źródła wiem, że ma wyjść nowe Frugo. Niebieskie, jak kraina nad Władcą Pierścieni. W.K. pamiętaj ma być oto takiego koloru!:




AAAA! Aaaaa dlatego, że muszę Wam wytłumaczyć tytuł postu.
Wczoraj wieczorem miałam migrenę. Zabrałam tabletki, ale po godzinie, zamiast się pożegnać z bólem, powiększył się. Więc poszłam się przespać. Poprosiłam Lucy, żeby mnie po półtorej godzinie obudziła. Nie musiała, bo co udało mi się zasnąć słyszałam donośny głos Stuarta i jego Hej Ho, powiedziane sobie od tak sobie, żeby zabić martwą ciszę. A bloody, hell, shit wzięło się z tego, że ulubione słówko Lucy to jest bloody i wszystko co jej się nie podoba to jest bloody. No i ja podłapałam bardzo szybko. Wczoraj po kolacji odkładam sztućce i masuję się po buchu. Lucy się pyta czy jestem pełna. Odpowiadam jej, że 'Am bloody full'. Na to ona, że powinnam powiedzieć, że "I've had a sufficiency'. Stuart się wtrąca, że bardziej po angielsku jest 'Bloody, hell, shit, am full.' No to mamy dwa pierwsze powiedzonka;) I teraz wszędzie gdzie można wtrącamy bloody, hell, shit :D :D :D

AAAAA 2.
Do każdego kto chciałby ze mną porozmawiać na Skype. Jestem dostępna zwykle (bo zawsze mogą wystąpić jakieś wyjątki) pomiędzy 8 a 10 rano waszego czasu, lub 21 a 2 w nocy też waszego czasu. Gdyby ktoś nie wiedział to mój skype to: viva.tala

To chyba na tyle, więcej grzechów nie pamiętam. Czołem rodacy!

piątek, 21 października 2011

Jak ja nienawidzę się pakować!

Nawet na 3 dni :|.
W sumie w szczególności na 3 dni i w szczególności w NZ. Jak mówiłam pogoda zmienia się szybciej niż zdążysz pomyśleć.

No więc wyjeżdżam na weekend. Do Onemany. Dla tych którzy są za leniwi, żeby sprawdzić gdzie to jest, to załączam mapkę:


Możecie już zazdrościć. Domek wynajęty ma wyjście prosto na plażę :D:D:D:D:D, przepiękne widoki, na przykład jak te:





Więc mówię Wam pa! Do zobaczyska!

wtorek, 18 października 2011

ARGH!

Ten post ma za zadanie pokazać moje zniesmaczenie dzisiejszą pogodą.

Ja sobie bardzo dobrze zdaję sprawę, że mieszkam na wyspie, ale do choinki jasnej, bez przesady!

Godzina 9:30 - śliczna pogoda. Słoneczko świeci, ptaszki śpiewają, myślę sobie może wreszcie otworzą odkryty basen to się wreszcie coś poopalam.

Godzina 10:30 - patrzę za okno leje jak z cebra. Ehhh

Godzina 11:00 - przestało padać, świeci słońce. Dobra zbieram się na basen, zjem tylko lunch przebiorę się i idę.

Godzina 11:30 - zjadłam lunch, idę do pokoju, patrzę leje...

Godzina 11:45 - przestało, wychodzę

Godzina 11:55 - zaś leje

Godzina 11:58 - przestało

Godzina 12: 20 - dochodzę do basenu, znowu pada

Godzina 12:30 - przestało, świeci piękne słońce, cieplusio

Godzina 13:00 - urwanie chmury, ale to takie solidne.

Godzina 13:30 - przestało, idę do domu, na szczęście przez całe 23 minuty spadły tylko 4 krople

godzina 13:52 - ledwo co przekroczyłam próg domu znowu oberwanie chmury


AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA! ja chcę w końcu lato!

niedziela, 16 października 2011

Centrum Auckland po raz drugi zdobyte!

Wyrzucili mnie z domu :D


Na szczęście tylko na jeden dzień :D

Więc zebrałam się i poszłam w miasto. Moim celem było Kelly Tarlton's Encounter Underwater World, czyli innymi słowami świat podwodny. Pod zatoką jest wybudowany podwodny świat z rekinami, pingwinkami, konikami wodnymi, i 100000 różnych rybek. Pod wodą jest zrobiony specjalny korytarz, gdzie się chodzi a w około Ciebie pływają różne zwierzątka. Coś ciekawego, ale za cenę 25 dolarów (bilet studencki, a normalny 35) spodziewałabym się czegoś lepszego. No cóż, na szczęście nikt mi nie będzie kazał iść tam drugi raz. Szkoda kasy. Byłam, zdjęcia zrobiłam, są na Picasie do zobaczenia. Suma sumarum nie polecam.

Potem pojechaliśmy do centrum, gdzie było 348739485734097987928750280758274598745984 ludzi, albo przynajmniej coś koło tego, jakby to jeden z kolegów by określił "w 3 dupy". Dziś jest mecz półfinałowy  w rugby - Walia kontra Francja. Wiem jedno: NIENAWIDZĘ RUGBY! W telewizji rugby, w radio rugby, wyjdziesz na ulicę rugby... Bleee niech się to skończy już! Najpierw poszliśmy do angielskiego pubu na piwo, ludzi więcej niż miejsca. W związku z tym, że to był brytyjski pub dużo Walijczyków piło piwo i śpiewało. To w czerwonym to Walijczycy, na pierwszym planie przy stoliku siedzi dwóch francuzów :D W spokoju piją piwo. Jak już mowa o rugby, niech mi ktoś kto się zna wytłumaczy, czym do cholery różni się rugby od futbolu amerykańskiego, i po co im do cholery piłka w rugby, jak oni podczas 90% meczu się biją?! Boks by mogli uprawiać, na to samo by wyszło. Przy okazji World Cup, dużo się dzieje na ulicach. Np: tacy oto panowie tańczą na ulicy, albo pani, która się wygłupia, albo pokaz lotnictwa


Nowo Zelandzkie dziwactwa i dziwy:

10) tu nie ma czegoś takiego jak obowiązkowe ubezpieczenie samochodu! Ani na samochód, ani na osobę która ten samochód prowadzi (tak jak w UK). Za to jest obowiązkowe rejestrowanie samochodu co roku (bądź co pół - to zależy od osoby). Datę następnej rejestracji trzeba nakleić na szybę, żeby wszyscy widzieli.


11) tu nie ma H&M!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! buuuu;( 

12) zgadnijcie jaki jest tu najczęściej spotykany ptak :D? Nieee nie papuga czy kiwi. Otóż, moi drodzy: taaaaadaaaam! WRÓBEL!

13) pamiętacie jak Wam mówiłam o przejściach dla pieszych? Jak już są owakie, ze sygnalizacja, to wszędzie się palą na raz. Więc spokojnie możesz sobie przejść przez środek skrzyżowania.


14) Wiecie, że tu jest cukiernia o nazwie "Mamuśka"? Niektórym z Was o tym mówiłam i mi nie wierzyliście! Dziś tam byłam, i zrobiłam zdjęcie aby udowodnić! Niedowiarki jedne.






W ogóle to jest sieciówka cukierni. Dawno, dawno temu dwóch braci - Polaków otworzyło taką cukiernię w Australii, no i zasmakowało i rozrośli się. Nawet na NZ. Stuart uwielbia ich strucla jabłkowego, a ja sobie wzięłam na deser Tiramisu... Ciekawe czy będzie smakować tak jak ja robię w domu :D mniaaaaaaaami! już mi ślinka cieknie na samą myśl.


15) był jeszcze 15 dziw ale wyleciał z głowy, może wleci z powrotem przy następnej notce. 


Autorka tego bloga, ma uprzejmą prośbę, do licha jasnego i ciężkiego! Jak już postanowicie napisać ten cholerny komentarz (za co dziękuję, bo ja tu się produkuję, żebyście mogli sobie przybliżyć trochę NZ, a Wy nawet bu nie napiszecie, wstyd, normalnie wstyd!) to się też podpiszcie! Nie musicie się rejestrować, możecie jako Anonimowy, ale pod koniec komentarza napiszcie przynajmniej ktoś Ty! Bo ja teraz muszę główkować kto mnie na wybory wysyła... Wejść przy każdym poście mam około 200, więc bądź tu Polaku mądry i pisz wiersze... tzn komu odpisać.

środa, 12 października 2011

Cały dzień na nogach!

UFFF! To był męczący dzień. Nogi do teraz mnie bolą no i dorobiłam się nowego obtarcia małego paluszka u prawej nogi, dzięki Bogu zabrałam ze sobą plastry na obtarcia, przykleiłam jednego i mogłam normalnie chodzić.

A więc:

Żeby dostać się z mojego zadupia do centrum, trzeba przejechać się ciufcią.... Cena za bilet horyzontalnie wysoka! Tańsze bilety są chyba w Londynie za transport niż tutaj. Wysiadam z pociągu, i oczywiście, przecież jestem dziewczyną, mam prawo mieć złą orientację w terenie zamiast skręcić w prawo wychodząc z dworca skręciłam w lewo... na szczęście się szybko zorientowałam że coś nie gra i zawróciłam. Rafał powiedział mi, że po drodze z dworca do muzeum mogę wstąpić do polskiego sklepu i kupić sobie co nie co:) i też to zrobiłam, a o to dowód:


Nigdy nie jadłam Princessy za 8 złotych! Ale ten smak! Wart był tego grzechu!

Potem grzecznie podreptałam do muzeum Aucklandzkiego... i 3 godziny i tak nie Twoje! Muzeum składa się z 3 pięter i każde piętro mówi o czymś innym. Parter jest na temat Maori i ludów wysp Pacyfiku, drugie piętro poświęcone jest historii naturalnej, ptaszki, górki, roślinki, rybki i inne takie, no i wulkany. Nawet jest taki specjalny domek zrobiony, który ma na calu pokazać co by się stało gdyby jakiś wulkan wybuchł. Wchodzisz, siadasz na sofie, oglądasz TV w której mówią o potencjalnym wybuchu podwodnego wulkanu i jak się ludzie powinni zachować, a tu naraz dom zaczyna się trząść... A przez niby okno, z widokiem na zatokę, widzisz jak coś zaczyna parować z wody, a potem erupcję i falę tsunami z lawy pomieszanej z wodą. I naraz ta fala zbliża się do Twojego domu, wszystko zaczyna się trząść, światła gasną, tv się wyłącza i jest ciemno. Potem wszystko wraca do normalności i pan jakiś mówi, że chociaż jest małe ryzyko, żeby coś takiego się wydarzyło, ale zawsze jest jakieś prawdopodobieństwo i radzi się zapoznać z ulotką, którą możemy zabrać wychodząc z niby domku. Piętro numer 3, Pierwsza Wojna Światowa, Druga Wojna Światowa, jakieś tutejsze bitewki, holokaust. W sumie szybko przeleciałam bo tego nie muszę zwiedzać. W sumie ciekawa jest jeszcze sprawa biletu. Czyli ile dusza da. Głupio nie było dać nic. Więc dałam 5 dolarów. Niech mają. I jeszcze babka się mnie zapytała skąd pochodzę i skrupulatnie to zanotowała.
Zdjęcia są na picasie, możecie zobaczyć, starałam się każdemu obiektowi, który fotografowałam zrobić też zdjęcie co to jest, ale niestety niekiedy mi się zapominało. Musicie wybaczyć moją sklerozę, to wina tego wieku już poczciwego.

Po muzeum udałam się w kierunku centrum. Bogu dzięki za wieże Sky Tower, która jest w centrum, bo nawet bez mapy masz jakiś punkt odniesienia. Po drodze przeszłam przez park, który jak dżungla był. Mokro, roślinność jak na filmach o Tarzanie, no i te odgłosy przeróżnych zwierzaków! I pomyśleć, że takie coś w centrum miasta jest. Potem przeszłam obok uniwersytetu Aucklandzkiego. Niczym naszych nie przypominał... Na takim uni to się musi fajnie uczyć.

O 3 spotkałam się z kolegą, i już słyszę te Wasze achy i echy (damskiej części czytelników + 1 :P:P:P) jak zobaczycie zdjęcia. Pochodziliśmy trochę wzdłuż wybrzeża, wypiliśmy dwa piwka, pogadaliśmy, pośmialiśmy się, ja się oczywiście musiałam fochnąć (a co niech wie co to jest polski foch!).

O 7 zamiana kolegów. Tym razem Rafał zabawił się w swatkę i spotkałam się z Bartem. Chłopakiem, który tu wyemigrował z Polski 8 lat temu z rodzicami i już ma obywatelstwo NZ. Ehhh takiemu to dobrze. Zabrał mnie na druga stronę Auckland, widok na Auckland nocą boski po prostu! Szkoda, że a) nie dało się zatrzymać na moście i zrobić zdjęcie, b) mój aparat dla małpy i tak by nie odzwierciedlił tego piękna. Kilka zdjęć zrobiłam nocą z trybem nocnym ale to nie było to samo. Wypiliśmy razem po drinku, zjedliśmy coś w rodzaju pizzy, ale to nie była pizza, i odwiózł mnie do domku.

Więc tak to mi minął wczorajszy dzień. Bardzo udany dzień bym powiedziała w sumie!


Zapomniałam dodać z jednym pierwszych postów.
Każdy tak ma, że dana piosenka, zapach, smak kojarzy mu się z danym miejscem. Dla mnie ta piosenka kliknij tu do końca życia będzie się kojarzyć z pierwszymi krokami w NZ. Leciała mi jak lądowaliśmy.

Wam życzę dobranoc, dla tych którzy zaraz to przeczytają, albo dzień dobry, dla tych którzy przeczytają moje wypociny rano. A ja tymczasem znikam na basen!

P.S. Nowe zdjęcia są z wczoraj!

niedziela, 9 października 2011

Weekend się skończył, czas na notkę

Jak zauważyliście, bądź nie, pojawiły się nowe zdjęcia, a wraz z nimi nowe przeżycia.

Wczoraj pojechaliśmy na Mt Eden. Jest to wygasły wulkan oraz najwyższy naturalny punkt w Auckland. Ostatnia jego erupcja była około 15 tys lat temu, więc jak widać na zdjęciach cały jest pokryty trawą. W ogóle info dla tych którzy nie wiedzą i nie podrukowali sobie wszystkiego czego się dało z neta na temat NZ i Auckland, jak moja najdroższa Rodzicielka, samo Auckland leży na około 50 wulkanów, przy czym ostatni wybuchł 1000 lat temu (wg Wiki). Pojechaliśmy też do Mission Bay i jakiegoś innego Bay, którego nie pamiętam. Widoki wspaniałe! Aparat taki kieszonkowy nie uchwyci tego całego piękna. Niestety zaczęło lać, choć ranek zapowiadał piękny słoneczny dzień, więc zmyliśmy się do domu.

Dziś - Piha Beach, czyli plaża z czarnym piaskiem. Czarny piasek jest po wybuchach wulkanów. Jak bardzo brudzący jest widać na zdjęciach. Widoki jeszcze lepsze niż wczoraj!

Wiem jedno ja tu ZOSTAJĘ.

Pamiętacie jak wyliczałam dziwy NZ? Mam następny dziw. Cały świat buduje domy od parteru, po piętra, po dach. Tu się robi to odwrotnie! Najpierw dach, potem piętro a na końcu parter... Dziwaczne... Zdjęcie potwierdzające moje słowa będzie jak zrobię.

środa, 5 października 2011

Tu wpisz tytuł posta

Taaa, wpisz. Tylko że, tyle różnych tytułów przychodzi mi na myśl, że nie wiem jak go nazwać.

Otóż:

po 1.
byłam dziś na basenie, wszystko fajnie super, basen za free, trzeba tylko dolara za szafkę zapłacić. Basen zarówno kryty jak i odkryty. Jestem pewna, zostanę stałym bywalcem tego basenu. Wiecie jaki jest narodowy sport nowozelandzyków? Nieeeee, nie rugby! Chodzenie w basenie... Bo tu się nie pływa, no bo przecież to wymaga zbyt dużo wysiłku, tu się chodzi! na 20 osób na basenie tylko ja i jeszcze jeden koleś pływaliśmy, a reszta chodziła, od jednego brzegu do drugiego! Nawet mieli wydzielony specjalny pas, gdzie mogą chodzić. Aaa, TJ2, informacja dla Ciebie, niestety nie ma żadnych zjeżdżalni.

po 2.
tu jest chyba jakieś inne przyciąganie ziemskie (niech mi to wytłumaczy jakiś fizyk, bo nie kumam) to jest NIEMOŻLIWE żebym schudła wciągu niecałego tygodnia 6 kg! Ale jeśli się okaże, że przyciąganie ziemskie jest to samo i nic nie wpływa na moją wagę, to się bardzo cieszę z tych 6 kg:D

po 3.
dziś byłam z kolegą w Maunerewa Biotanic Gardens, i widziałam KIWI! takie prawdziwe! Tzn mam na myśli ptaszka a nie owoc! Niestety nie zdążyłam zdjęcia zrobić, może następnym razem.

po 4.
Wypraszam sobie dzwonienie do mnie i pisanie esów na polski numer o 4 rano! Uduszę tą osobę jak się spotkamy! Bo potem nie umiałam zasnąć!

po 5.
Czy wymyślicie sobie, do jasnej choinki, że ja produkuję te posty od tak se? Musi się coś wydarzyć, żebym miała co napisać!

po 6.
Jak już napiszę, a Wy przeczytacie, to szkrabnijcie te kilka słów, co tam u Was słychać, też jestem tego ciekawa!

po 7.
Dodałam zdjęcia

po 8.
To na tyle na razie. Z Panem Bogiem

poniedziałek, 3 października 2011

A co mi tam! czekaliście na nowego posta dwa dni to dziś drugiego dostaniecie w prezencie:D

W sumie ten post powinien być nazwany dziwna jest ta Nowa Zelandia.
Bo:
1) w przeciągu 15 minut możesz zobaczyć 4 pory roku, przed sekundą lało jak z cebra, przestało, zaświeciło słońce - jak w lecie, wszystko wyschło, potem wiało tak jakby miało porwać cały dom, znowu świeciło słońce i znowu leje jak z cebra.
2) teoretycznie możesz przechodzić wszędzie przez ulicę, o ile życie nie jest Ci miłe. Pokażcie mi inne państwo, w którym piesi musza uciekać przed samochodami, bo inaczej przejadą Cię a w dodatku rodzina nie dostanie nic z ubezpieczenia, bo to Twoja wina była
3) jak już znajdziecie, przejście dla pieszych z sygnalizacją świetlną, to nie stójcie jak ten idiota - jak ja. Tylko w momencie jak się zapali zielone idźcie, nawet gdy w ciągu sekundy zrobi się migające czerwone. Dzięki Bogu za Rafała, zaś się okazał pomocny, bo bym dalej stała jak ta idiotka i się zastanawiała jak to działa.
4) jak już prowadzicie samochód, to tu nie działa zasada prawej ręki, w przypadku krajów, w których jeździ się po lewej stronie  - analogicznie zasada lewej reki. Otóż NZ jest krajem gdzie się jeździ po lewej stronie, czyli wg wszelakich norm zasada lewej ręki powinna działać, co jest cholernie mylne! Bzdura totalna, ten kto skręca w prawo, ma pierwszeństwo. No kuna fuck, zdecydowali by się w końcu na coś.
5) jeżeli jedziesz dalej tym samochodem pamiętaj, że nie ważne jest to ze nawet skręcasz w prawo, wszystkim żółtką się ustępuje drogę! Kultura jazdy jest zerowa!
6) gdzie teoretycznie możesz robić wszystko i nikt nikim i niczym się nie przejmuje. Pójść do sklepu na bosaka czy w pidżamie? Czemu by nie, po co się przebierać skoro zapomniałeś kupić ketchupu do śniadania. Dobrze że cokolwiek ubierają:D Ale za to istnieje tu coś takiego jak Noise Control, specjalni ludzie od uciszania innych głośno zachowujących się ludzi w czasie nocy, gdy Ci drudzy mają imprezę w domu. I zamiast policji wzywa się właśnie Noise Control. Przydałby się taki Noise Control w Mikołowie. Może by uciszyli moich sąsiadów, piętro wyżej. Ja rozumiem, impreza raz na jakiś czas, ale nie ciągle.
7) na drzewach rosną grejpfruty, a pod nimi przebiśniegi. Widok na takiego grejpfruta mam z okna, już się doczekać nie umiem momentu kiedy spadnie z tego drzewa i będzie można zjeść robaczywego takiego;P
8) dom jest budowany koło domu, tak że można bez lornetki i większego wysiłku patrzeć drugiemu w okno. Nie rozumiem, w kraju którym jest tyle miejsca wolnego, to po cholerę oni się budują jeden przy drugim?!

Mówił Wam kiedyś ktoś, że przedostanie się przez bramki w NZ jest trudne?! POTWIERDZAM!

Otóż, wiadomości o moim przyjeżdzie ciągną się za mną od Paryża, gdy się wykłócałam o to, że Polska jest w Unii. W Seulu jak wspomniałam też miałam problem. No i jak mogłoby być inaczej przy wlocie do NZ! Z tego co się domyślam to chyba mieli moje dane w komputerze, bo ledwo co podałam paszport, z wypełnioną kartą przylotową, facio wpisał moje dane do komputera i w ciągu 3 sekund pojawił się następny pan pod krawatem i zaprasza mnie do Immigration Room. Doesnt sound great:| isnt it? potem było 1000 pytań do... Jakoś na szczęście przez nie przebrnęłam i dostałam tą cholerną pieczątkę. Napisu WELCOME IN AUCKLAND oczywiście nie widziała bo byłam zbyt zdenerwowana. Odbieram bagaż, potem z tym bagażem idę do następnego punktu gdzie go prześwietlają, i sprawdzają czy to co napisałam na kartce jest prawdą. + oczywiście tysiąc pytań do, m in: czy przewożę jakieś jedzenie, no to się przyznałam bez bicia, że dwa lizaki;) babka się tylko na szczęście uśmiechnęła;) i powiedziała, że lizaki się nie liczą. Do bagażu nie mieli zastrzeżeń, zdziwiłaby się gdyby mieli, jak zabrałam same ciuchy tylko:D no i wychodzę z tym bagażem, rozglądam się za moją nową rodzinką. No i nie widzę nikogo;( Na szczęście oni mnie widzą:D przywitaliśmy się i wio do domku;) Domek jest naprawdę blisko, 10 minut drogi domku:). Szybki prysznic, nareszcie czuje się czysta, baby wipes są nie wystarczające i mycie włosów w samolocie to tez nie daje takiego samego skutku jak kąpiel, bo 35 godzinach podróży. Pojechaliśmy do Manakau City Center, na pyszną czekoladę na gorąco (zaraz znowu tam idę), zaliczyłam także Nowo Zalendzkiego Maka, i z przykrością muszę stwierdzić, że nie mają mojej ulubionej Tortillki;(. Wróciliśmy do domu pogadaliśmy, ja się w końcu rozpakowałam, pojechaliśmy znowu po Sushi na kolację. Kolacja, i znowu gadanie, oglądanie telewizji. Ja zaczęłam pisać tą notkę, ale oczy były silniejsze ode mnie, same się zamykały, oni mieli tylko polewkę ze mnie, bo mnie budzili, napisałam dwa wyrazy i znowu zasypiałam, aż mnie wyrzucili do łóżka. No i poszłam do łóżka z przekonaniem, że o 3-4 się z pewnością obudzę skoro idę spać o 19... a Tu niespodzianka, obudziłam się po 11 godzinach i 30 minutach snu... Zobaczyłam filmu, potem wstałam, zjadłam śniadanko, pojechaliśmy na zakupy, (znowu czekolada na gorąco), wróciliśmy do domu, rozpakowaliśmy zakupy, pojechaliśmy zobaczyć
okolicę, tzn mi pokazać... Coś tam zapamiętałam, coś nie... Potem wczesny dinner, bo Stuart poleciał do Wellington do pracy. Więc zostały dwie baby same. Trochę sobie pogadałyśmy znowu, potem spotkałam się z Rafałem (chłopakiem, który tu mieszka od półtora roku, i ze stoickim spokojem odpowiadał na tysiące pytań do). I znowu czekolada na gorąca:D Wróciłam do domku, pogadałyśmy trochę na luźne tematy, i poszłam spać. Tym razem trochę później niż wczoraj, BO! udało mi się wytrzymać, aż do 21! Mogę być z siebie dumna :). Wstałam o 8:30 pogadałam z Matulą, zeszłam na dół, znowu poplotkowałam, no i pisze tego cholernego posta od dobrych 2 godzin, bo Lucia chce ciągle gadać i mi przeszkadza;) A teraz idę na spacer;) Mam nadzieję, że się nie zgubię, a wiatr mnie nie porwie, bo wieje jak cholera... Na szczęście przestało padać. Podobno w nocy lało jak cholera. To idę! pa!

sobota, 1 października 2011

Myliście kiedyś włosy w samolocie? Nie? To spróbujcie! Świetne doświadczenie

No dobra od początku!
Podróż do Wawy, bez zakłóceń – opisywać chyba nie musze, chyba każdy jechał pociągiem:P
Wawa – Paryż, to był zwykły mały samolocik z porównaniu z tym co mnie czekało za kilka godzin! Przyleciałam na CDG, idiotyczniejszego, międzynarodowego lotniska chyba na świecie nie ma! Wygląda tak jakby dwa lotnika połączono w jedno… a pomiędzy jednym a drugim terminalem biegnie ZWYCZAJNA dwupasmówka! Przedostanie się z jednego terminala na drugi zajmuje całe wieki… Dzięki Bogu istnieje pociąg między tymi terminalami. Przedostanie się na ten drugi terminal to był tylko początek wszystkiego co działo się potem. Jak kupowałam bilet to dostałam elektroniczny, przy czym było powiedziane, że karty pokładowe dostanę na Okęciu. Na Okęciu się dowiedziałam, że kartę owszem dostanę, ale tylko na lot WAW-CDG. O resztę mam się starać na następnych lotniskach. Wróćmy do tego nieszczęsnego Paryża, dostałam się już na mój terminal 2E szukam miejsca gdzie mogę dostać kartę pokładową. Ufff! Znalazłam! Grzecznie czekam w kolejce, w końcu moja kolej , podchodzę do babki, a tu co się okazuje?!  ŻE WG PAŃ W OKIENKU POLSKA NIE JEST W UNI I POTRZEBUJE WIZĘ. Tak jak kiedyś moja szanowna kuzynka (pozdrawiam) walczyła z Japońcami o dostęp Polski do morza, to ja dzielnie walczyłam o przynależność do UE!  Bo gdyby Pl nie było w Unii potrzebuje wizę do Korei Południowej, nawet gdy tylko lecę tranzytem i nosa spoza lotniska nie wyciągam… ehhh, jeszcze raz ktoś spróbuje mi powiedzieć, że Unia jest do d. to uduszę z Nowej Zelandii! Tłumaczenie Pani zajęło mi dobre 30 minut, a na paszporcie jak byk widnieje napis UNIA EUROPEJSKA, RZECZPOSPOLITA POLSKA. Ale suma końców na produkowaniu się tylko skończyłoJ Nawet Pani powiedziałam, że ich szanowny Pan Prezydent dziś leciał do PL, bo mamy prezydencję. Jacy oni mądrzy są.. Kuna fuck. I to było powodem, że nie zjawiłam się na gg/fb/blogu, nie było czasu! Kartę pokładową dostałam, ba! Nawet tą z ICN (Seul) do AKL:D Wsiadam spokojnie do tego potwora, małą wieś bez problemu by się tu pomieściło… Ludzie wchodzą i wchodzą i końca nie widać, i tak jak mieliśmy wylecieć o 21, wylecieliśmy z 30 minutowym opóźnieniem. No i lecimy, i lecimy i tu też końca nie widać. Dobrze, że komputer pokładowy pokazuje ile jeszcze kilometrów pozostaje do celu. Przynajmniej widać, że się przemieszczamy a nie stoimy w miejscu… Co jakiś czas zerkałam, gdzie jesteśmy, nad czym lecimy, z jaką prędkością, w przerwach pomiędzy spaniem, bo tak mniej więcej co 40 minut się budziłam zmienić pozycję. Wiercić za bardzo się nie dało, bo po prawej facet po lewej facet, różnica pomiędzy nimi była tylko taka, że jeden miał skośne oczy a drugi był Niemcem. Trochę sobie pogadaliśmy pomiędzy drzemkami.  No i w końcu podali śniadanko, aaaaaaaaaaa! Zapomniałam dodać, że kolacja też była. Do wyboru było Czingczanczłong albo beff. Oczywiście, że wybrałam wołowinkę. Chcę jeszcze żyć! Wołowinka dośyć smaczna była, jak spoglądałam na sąsiadów i ich Czingczanczłong, to też dość znośnie wyglądało.
Seul. Wylądowaliśmy w końcu po 10 godzinach i 50 minutach lotu. I znowu  wypatruję napisu tranzyt, ooo jest! Idę. Tym razem pewna, że żadnych przygód nie będę mieć, bilet pokładowy mam przecież. Idę do gejta, trzeba podładować i laptopa i komórkę, napisałam esa do mamy, że doleciałam, (a Szanowna Rodzicielka, nawet nie raczyła odpisać, a feeee! Tak się nie robi!). I w tym momencie, gdy napisałam, że żadnych problemów nie mam, słyszę z głośników : Natalia Szszszoooooooooooooooo (dalej tego nie powtórzę, za trudne jak dla mnie) from Poland proszona jest do gejtu. No to podchodzę. I zaś ta sama historyjka co w CDG. Ludzie kurde nauczcie się w końcu geografio-historii! W szczególności jak pracujecie na takim stanowisku. No i teraz siedzę w samolocie już do Auckland, obok mnie puste miejsce, ufff! Wyśpię się, po prawej puste miejsce, po lewej oknoJ To co Talusie lubią najbardziej, czyli rozpychanie się i wiercenie moje nie będzie nikomu przeszkadzało. W ogóle dziwaczne uczucie. Zegarek na ręce mówi jeszcze europejski czas, czyli 12 w południe a za oknem cima! Rozdają kolację i zaraz nynki! Właśnie lecę 995 km/h, 10056 m nad ziemią a do celu mam 8404 km i jest 19 czasu lokalnego, tylko kuna fuck, który czas jest lokalny?! Polski, Seulsku czy Aucklandzki?! Dziwaczne uczucie, w ciągu jednej minuty masz kilka czasów.  Do wyboru do koloru. I lecę nad ocenem, gdzieś tam! Zdjęcie zaraz zrobię i wstawię, żebyście też mieli pojęcie jak to wygląda. Dobra koniec tego pisania! Kolacją idzie! Tym razem wybiorę to Czingczanczłong!  Mam nadzieję, że się nie otruję. Aaaa! Właśnie! Korzystając z okazji, chciałabym podziękować serdecznie ze życzenia urodziowo-lotowe:D Już za Wami tęsknię, ale nadal nie wierzę, że za godzin 10 będę w moim wymarzonym Auckland! Bużkam!

Mały Update! Jeżeli Koreaniec, Chińczyk czy Japoniec, w sumie jeden kit, ktoś kto ma skośne oczy mówi, że danie nie jest w ogóle ostre, nie wierzcie mu! Jest piekielnie ostre. Na szczęście stewardessa się zlitowała nade mną widząc jak się zmuszam do jedzenia i dała poczciwą wołowinkęJ Więc buch jest pełny! I może iść spać, choć w Polsce jest 12:30 w południe! Dobranoc!