Dla leniwców, którym się nie chce sprawdzać w googlach gdzie to, mapka:
Myślałam, że to będą najnudniejsze w mojej historii życia wakacje. Jednak się grubo pomyliłam! Nie było aż tak źle. Między innymi dzięki atrakcjom, które hotel proponował. Rowery, kajaki, tenis, mini golf, basen zewnętrzny, basen wewnętrzny, jacuzzi i sauna. Wszystko było w cenie. Trzeba było się zapisać dzień wcześniej na tablicy, kto, co i na ile chce zarezerwować i można było szaleć. Gdyby nie to, to serio bym się wynudziła, bo Lucia i Stuart mają swoją rutynę, której zamącić nie można, a ja na dupie nie umiem usiedzieć przez 5 minut... i to co mi wpadnie do mojej głupiej łepetyny próbuje od razu zrealizować, a oni potrzebują przynajmniej dnia na zastanowienie się...
No więc od początku (bo znowu odbiegam od głównego tematu :P )
Wakacje się zaczęły w piątek. Trzeba było dojechać na miejsce (4 godziny samochodem), rozpakować się i takie tam. Nic specjalnego się nie działo.
W sobotę powałęsaliśmy się samochodem po Taupo... Kupiłam prezenty dla lutowych solenizantów, no i... poszłam na ŁYŻWY! Na picasie można się przekonać. W sumie fajne uczucie, krótki rękawek, krótkie spodenki i łyżwy, a nie tak jak zwykle w opakowaniu szczelnym xD Calusie dwie godziny tam spędziłam. No bo jak płacę 15 dolców za bilet to głupio było by nie korzystać ile . się da!:D Wieczorkiem poszłam się byczyć w jacuzzi i w saunie;) ahhh jak mi tego teraz brakuje!
Niedziela:
Pojechaliśmy do Huka Falls. Taki mały wodospadzik, ale woda była chyba czystsza niż w kranie u niejednego z Was (wiem, wiem na pewno z jednym wyjątkiem - Panem W. który ma studnię w ogródku, a jego miasteczko ma tylko 300 mieszkańców). Zdjęcia na tak tak, na picasie. I tu znowu była scenka rodzajowa z jednym z Maori, ale tym razem to ja byłam jej świadkiem. Robię n-tą fotkę. Za mną stoi z Maori, prawdo podobnie z jakimiś swoimi gośćmi, i mówi im, że niczego piękniejszego nie zobaczą nigdzie, nawet Niagara nie jest taka piękna jak to. Na zdjęciach i filmiku możecie zaobserwować, że ten wodospad to z jakiś metr ma wysokości. Jest co podziwiać, ale żeby aż tak?! Ja sama sądziłam, że to coś będzie wspanialszego, bo tyle się na tym nasłuchałam wcześniej, to się przygotowałam na widok zatykający dech w piersiach. Niestety oddechu nie straciłam, nawet na sekundę. W sumie, to aż musiałam się spytać Stuarta czy to wszystko. Byłam zobaczyłam. Na wieczór, żeby tradycji stała się zadość, poszłam pomoczyć się trochę. ;)
Poniedziałek, Najbardziej śmierdzący dzień w moim życiu. Odór wydobywający się z prosektorium to pikuś w porównaniu z źródłami geotermalnymi. Do dziś mam ten zapach pod nosem...
No więc Stuart zabrał mnie do Wai-O-Topo, czyli różniste źródła i źródełka. Każde zdjęcie jest opisane co to jest. Więc nie będę się nad tym rozdrabniać. Były to różne bagienka z różną zawartością różnych pierwiastków co powodowało różne zabarwienie wody. No i śmierdziało. Był tam też taki dziwny ptak który szczekał. No i śmierdziało. Spełniając tradycję wieczorem było taplanie się. Ale dalej mi wszystko śmierdziało.
Wtorek. Dzień lenistwa. Pojechaliśmy na spuszczanie wody na tamie. Nic widowiskowego, ale zdjęcia i filmik są. Można zobaczyć. Wieczorem - to co Talusie lubią najbardziej - woda:D czytaj basen, jacuzzi i spa.
W środę pojechaliśmy chyba tylko, żeby pojeździć. Pojechaliśmy bardziej na południe, na dół jeziora -> patrz mapka. A gdzie o 20 byłam, to się możecie domyśleć.
Czwartek. Zapisałam się dzień wcześniej na rower. Więc o 11 siedziałam na nim jadąc przed siebie. Bo drodze wstąpiłam tylko jeszcze do centrum turystycznego po jakąkolwiek mapę, żeby jakby co wiedzieć gdzie się jest. No i se jeździłam tak bez celu, aż wylądowałam na tamtejszym zwykłym komunalnym cmentarzu. Przeszłam w sumie tylko jedną alejkę, bo byłam na rowerze, którego bałam się zostawić, więc musiałam go prowadzić. Przyjrzyjcie się jednemu ze zdjęć, za zdjęciem harley davidson są japonki, najwidoczniej noszone przez tego osobnika. Za to imienia i nazwiska i kiedy się urodził i zmarł ani śladu. Potem pojechałam taką specjalną trasą rowerową znowu na Huka Falls. W swoim życiu byłam na kilku obozach rowerowych, raz jako obozowicz, kilka razy jako wychowawca, i muszę Wam powiedzieć, że w życiu tak ekstremalnego kolarstwa nie uprawiałam. Często było tak, że, po prawej miałam skałę, po lewej przepaść, a ścieżka miała jakieś 40 centymetrów szerokości i... zakręt jakieś ponad 90 stopni :D. Ojjj przeżyłam chwile grozy. Może jakbym miała swój rower to nie było by aż tak źle. Ale ten a) nie miał przerzutek, b) hamulce niby działały, ale jak nacisło się na nie to trochę się ujechało nim się zatrzymało (mój rower zatrzymuje się w miejscu) c) też odnośnie hamulców, oczywiście jak wszystko w tym kraju musi być odwrotnie to i w tym przypadku też. Mój rower ma tylny hamulec na prawej ręce, przedni na lewej. Ten miał odwrotnie. Więc raz, o mały włos, prawie przeleciałam przez kierownicę, bo z przyzwyczajenia nacisnęłam prawą ręką, czyli wg mojego roweru, a tu się okazał przedni... Później musiałam się nieźle pilnować, żeby nie pozabijać się:D. Wróciłam po 5 godzinach z całym obolałym tyłkiem od siedzonka. Lucia i Stuart śmiali się ze mnie, że chodzę jak kaczka.
Piątek. Powrót do domku.
Więc tak mi zleciał czas.
Mam jeszcze kilka rzeczy Wam do opowiedzenia, i może napiszę o tym jutro. A tymczasem idę oglądać 'Kości' a później nynki. Doooobranoc!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz