niedziela, 17 czerwca 2012

Joga + dupstep = następnego dnia ruszać się nie umiesz

No więc. Tak jak w temacie. Każdy najmniejszy mięsień mnie boli. Nie macie pojęcia, że nawet klikanie na klawiaturze sprawia ból.

Wczoraj rano, Bart mnie wyciągnął na jogę. Nie taką zwykłą jogę, tylko specjalną. Temperatura w pomieszczeniu, w którym się zajęcia odbywały, była podgrzana do 50 stopni. Więc spociłam się jak moksik.  Ciuchy, które miałam na sobie, były całe mokre (włącznie z majtkami i stanikiem). Zajęcia trwały 90 minut. Końcówka była najcięższa. Już mi się ruszać nie chciało, i wszystko bolało. W sumie tylko od brzucha do szyi, włącznie z ramionami.

To było wcześnie rano. A na wieczór poszliśmy ze znajomymi do klubu na koncert dupstepowy (rodzaj muzyki to jest - dla niezorientowanych w temacie). No i się pobawiłam, a co za tym idzie dziś cierpię podwójnie. Pupa mnie boli, mięśnie międzyżebrowe (i tylko wiedziałam o ich istnieniu, bo się o nich uczyłam - nie sądziłam, że też je mam - a jednak! też je mam, to Ci dopiero niespodzianka.), mięśnie kręgosłupa i szyi, i całe łapki. Czyli jednym słowem umieram. Ja się tylko zastanawiam czemu mnie nogi nie bolą. No nic, dziś rekonwalescencja, a jutro do pracy, niestety.

Brrrrr. Jak tu jest zimno! Jako, że teoretycznie tu zimy nie ma, to o czymś takim jest centralnym ogrzewaniu oni nie słyszeli. No i teraz marznę. A najgorzej jest w nocy i nad rankiem. Dzień to słoneczko przygrzewa i jest milusio. A co do nocy i ranku, to kupiłam sobie 'Hot water bottle' czyli tzw przyjaciela. Wlewam do niego gorąco wodę i od razu jest cieplusio. A ranki... brrrr Jak wychodzę do pracy, to na trawie jest szron, czyli przymrozek był. Jak ja żałuję, że moich grzejkołapek nie zabrałam! (Wtajemniczeni wiedzą o co chodzi - a niewtajemniczeni - no trudno, nie dowiedzą się, za trudne do tłumaczenia) Ojjj, przydały by się takie grzejkołapki teraz.

poniedziałek, 11 czerwca 2012

Wszystko po trochu - czyli nadrabianie zaległości.

No się trochę nazbierało, że aż nie wiadomo od czego zacząć...

Dobra, może od pracy. Coś-nie-coś wspomniałam o niej w ostatnim poście. Od miesiąca ciężko pracuję. Klientów mam kilku i się ciągle zmieniają. Nie mogę powiedzieć ogólnie co robię, bo przy każdym mam inny zakres obowiązków. Zależy co ACC (czyli: The Accident Compensation Corporation (ACC) provides comprehensive, no-fault personal injury cover for all New Zealand residents and visitors to New Zealand. , a czytaj: organizacja, która się zajmuję wszechstronną opieką, dla osób poszkodowanych w wypadkach, zarówno dla rezydentów NZ jak i turystów) zleci w danym przypadku.

Wiecie, że w dzień dziecka minęło, dokładnie 8 miesięcy jak tu jestem... Boże, jak ten czas leci... Ciekawe ile tu jeszcze będę:D Bo kto wie gdzie mnie nogi poniosą za kilka lat;) Jak byłam w UK usłyszałam, że największe tęsknienie przeżywa się po 6 miesiącach... Na razie jeszcze go nie przeżyłam, chyba tylko dlatego, że tyle się ciągle dzieje, że po prostu nie mam czasu.

Ale za to miałam 100% polskie odwiedziny. Otóż odwiedziła mnie koleżanka z Polski. Niestety (albo stety) tylko na 24 godziny. Na 24 godziny tylko, ponieważ jest stewardessą w Emirackich liniach lotniczych, no i miała lot tutaj. Czułam się jakbym w Polsce była. Stara znajoma. I to nie dlatego, że mówiłam po polsku, bo to mi się też tu zdarza, ale tych ludzi poznałam w NZ i mój mózg zakodował ich jako tutejszych. A Basia, to koleżanka z Polski, no i mojej świadomości coś nie pasowało.

Jak mowa o Basi, to miałam ciekawą sytuację, poniekąd z nią związaną. Odebrałam ją z hotelu (który jest 5 minut pieszo ode mnie). Idę do recepcji, i mówię najpiękniejszą jaką się da angielszczyzną, no że ja po koleżankę przyszłam, że jest cabin crew w emiratach, że mieszka w pokoju 300, i już miałam zacząć literować jej nazwisko, a tu patrzę na indentyfikator a tam: Rafał Pawłowski... No nie no, se myślę. Musi być polak, bardziej polskiego imienia i nazwiska nie może mieć. Więc z tej mojej pięknej angielszczyzny przeszłam zgrabnie na polski. OJ! jakie zdziwienie jego było. Od razu się mnie wypytał co i jak, dlaczego, po co i itp. Ja też nie byłam mu dłużna:) Okazało się, że w NZ mieszka od 3 lat. I nie zna ŻADNEGO (!!!) polaka. Zdziwił mnie tym bardzo, ale no cóż. Zabrał mój numer telefonu (mi swój też dał - ale jakoś nie czuję potrzeby kontaktu z nim), jak będzie chciał się skontaktować to wie gdzie mnie i jak szukać.

A wiecie, że u mnie teraz jakby tak był polski grudzień, odwracając wszystko na pory roku? Wczoraj w dzień dobiło do 20 stopni celciusza i to było o 14! Taki grudzień to ja lubię i to bardzo;)

Pamiętacie, jak się zaczynała szkoła, szło się do jakiegoś hipermarketu i przebierało w zeszytach, który ma ładniejszą okładkę? Nowa Zelandia nie ma tego problemu. Tu wszystkie zeszyty są czerwone.
Ja w sumie pamiętam historię jak miałam może 8 lat i babcia kupiła mi jakieś brzydkie zeszyty... Nie chciałam ich do szkoły zabrać, no bo jak to.

Następna różnica pomiędzy PL a NZ to możliwość płacenia wszędzie kartą. Nawet jakieś grosze można. A w Pl od 20 złotych... Tu w sumie nikt nie nosi pieniążków. Karta debetowa wystarcza.

Jak mowa o karcie to mi się przypomniało. Okradli mnie. Na imprezie w klubie, ktoś wyciągnął mi portfel z torebki, którą miałam przez ramię zarzuconą. Jak oni ten portfel wyciągnęli nie mam pojęcia. Zorientowałam się po jakiś 5 minutach może. W portfelu miałam kartę debetową z NZ, kartę kredytową z PL, dowód osobisty i pełno pierdołek i zero pieniędzy materialnych. Ups! przepraszam miałam polską złotówkę! Więc szybko dzwonię do banku tutaj zablokować kartę debetową. Załatwione w 2 minuty, bez zbędnych pytań i itp. Podałam imię i nazwisko, koniec. No ale był większy problem. W portfelu miałam polską kartę kredytową. No i jak ją zablokować, o to jest pytanie. Przecież nie będę dzwonić z komórki do Pl. Majątek by mnie to kosztowało. Przypomniało mi się, że mój bank ma tez infolinię na skype. Więc odpalam internet w komórce, szukam tego adresu na skypa, dzwonię. Mówię na początku pani, że dzwonię z Nowej Zelandii, i dużo płacę za rozmowę i czy mogłaby te wszystkie procedury skrócić. Taaaa skróciła, do 20 minut, ale jeszcze udało mi się zablokować dowód osobisty, jakby jakiś kiwus wpadł na pomysł użycia mojego dowodu w Pl... Taaaa już widzę, jak kupuje bilet za 5000 złotych i leci do Pl, żeby użyć mojego dowodu. No dobra wszystko po blokowane jest. Kartę debetową dostałam od ręki, w oddziale banku. Karta kredytowa gdzieś jest w drodze. Dowodu i tak nie potrzebuję, bo go on tu nie jest akceptowany. Wiecie, czego mi najbardziej żal? Samego portfela. Prześliczny był.
p.s. Tak zgłosiłam całe zajście na policji. Mam spisany raport.

Codziennie do pracy jeżdżę tym samym autobusem, o tej samej porze. I codziennie widzę pewną starszą panią, która też idzie do pracy, tylko jest na zewnątrz autobusu. Nic nie byłoby dziwnego w owej pani, gdyby do pracy nie jechała na ... hulajnodze. Tak, dobrze czytacie. Jeździ do pracy na hulajnodze... Ładnie ubrana w garsonkę, adidaski i plecaczek. I daje na tej hulajnodze.

Jako, że mieszkam z chłopakiem z środkowego wschodu, jak on gotuje, to jest to zawsze, ale to zawsze ryż... Ryż i jakieś mięsko. Ale podstawą dania jest ryż... Ja już mam dosyć tego ryżu! Ileż go można jeść. Na okrągło ryż i ryż... No więc od czasu, do czasu ja gotuję. Polskie dania. To on marudzi, że ziemniaki i ziemniaki na okrągło ;) Ale! uwielbia nasze filety;) i kurczaka w panierce też! Gołąbki też smakowały, ale stwierdził, że nasze narodowe danie, też jego mama robi.. :( Rosołku prosił o dokładkę.(A teraz trochę prywaty zrobię). Tak więc, widzisz mój najdroższy Ujku (tak o Tobie mówię - WB), że umiem gotować jak chcę. A bo nie muszę, bo Kuku spełnia się w kuchni, w szczególności teraz jak ma sesję i musi się uczyć. Tylko, że ja tego ryżu więcej nie zniosę.

Pamiętacie, jak kiedyś w jakimś tam poście pisałam, że poszłam z kolegą Kuku do FunCity i się ścigaliśmy na tych imitacjach samochodów? No więc, tym razem, poszłam z Kuku. Który nie wierzył, że ograłam jego kolegę. No i, tak zgadliście. Jego też ograłam. Dwa razy. Problem w tym, że on był taki pewny, że wygra, że aż się założył ze mną. Ten kto przegra zabiera druga osobę na kolację do restauracji. No i ja się teraz doprosić nie mogę:P Przegrał? Przegrał, więc musi się wywiązać z obietnicy.

Ostatnio, przez przypadek, odkryłam, że co tydzień w piątki jest w porcie organizowane kino na wolnym powietrzu. Dwa tygodnie temu była bajka disnejowska, tydzień temu E.T. a w najbliższy piątek... eee, zapomniałam. Ale coś fajnego też.

Pamiętacie, jak z jakieś 8-10 lat temu, na każdym kroku były kafejki internetowe? No to NZ jest w tym zakresie 10 lat za ... Polską w tym przypadku. Tu ich jest pełno. A powód jest dość oczywisty. Internet tu jest limitowany i baaaardzo drogi (coś mi świta, że kiedyś już o tym pisałam).

Wiecie jak rozpoznać chińczyka czy japończyka od tyłu? Po tym, że noszą kapelusze, czapki? nie wiem jak to coś nazwa. Ja wiem, że promieniowanie tutaj jest bardzo wysokie, bo nad nami jest dziura ozonowa, dzięki Europie i USA, ale bez przesady, w zimie? jak pada deszcze...? ehhh Ci Azjaci...

A teraz muszę przeszukać moich kilka ostatnich postów, bo nie pamiętam czy o tym pisałam czy nie. A powtarzać mi się nie chce. I tak już się dużo na stukałam. Sprawdziłam. Pisałam o pralce i różnych proszkach do prania. Mimo tego, że używamy odpowiedniego proszku, pralka siadła. Wystraszeni, że będziemy musieli płacić $800 za naprawę jej, dzwonimy do agenta naszego i mówimy o sprawie. Dziś przyszedł przystojny pan od pralek. Posiedział dokładnie 5 minut nad nią. Ba! To nawet 5 minut nie było. Okazało się, że jakiś pasek z tyłu się poluzował. No i teraz działa. W sumie właśnie pracuje... Prania od tygodnia nie robiłam i czyste skarpetki się kończą... Koszt naprawy oczywiście jest zerowy.

A na koniec pewna historia. (Wszystkie punkty które zapisałam se w kapowniku zostały już wyczerpane). Koleżanka - sąsiadka ma problem. Pewien chłopak ją nęka, czyli uprawia tzw stalking. Zhen poszła na policję. A policja stwierdziła, że nękanie poprzez pisanie tysięcy esemesów, dzwonienie nie jest żadnym wykroczeniem. Taaa jasne, nie jest. Na szczęście chłopak nie wie gdzie mieszka, więc został mu tylko telefon. Policja jej poradziła, żeby zadzwoniła do operatora telefonu jej. No i tak zrobiła. Operator zablokował jego numer i zaczął prowadzić śledztwo. Co z tego wyniknie to jeszcze nie wiadomo. Na razie Zhen ma spokój. To taki przykład jak nz policja działa. Słyszałam wcześniej tyle dobrego o niej, że zawsze reaguje bardzo szybko, a tu jest przykład i co? Do du*y a nie na sanki jak by to Savka powiedział.

No to na tyle. Mam nadzieję, że nie przynudziłam i miło się czytało.

p.s. do poprzedniego postu (jak ktoś już go kiedyś tam przeczytał)dodaję 2 nowe punkty.



niedziela, 3 czerwca 2012

Komunikacja Miejska

Jako, że ostatnio dość (bardzo) dużo poruszam się komunikacja miejską uzbierało mi się kilka spostrzeżeń. (Które już ładnie notuję w kapowniku, żeby nie zapomnieć o czym chciałam napisać.)

1). Dużo jest tu skośnookich ludzików, i zauważyłam, że oni są bardzo dobrze wychowani. Jako jedyni w autobusie zawsze, ale to zawsze ustępują miejsca starszym. Niech nasze wszystkie babcie w Polsce, wyniosą się do Japonii. Tam im zawsze ktoś ustąpi miejsca;) baaa! nawet na siatki też ustąpi miejsca. No bo siatki tez się męczą, no nie:D?

2). Tu tez istnieje bus-pas. I tak jak w Polsce (a przynajmniej w Wawie), niekiedy zdarza się zobaczyć "cywilne samochody" na tym pasie, to on tutaj jest on jak coś świętego. Aż chce się rzecz brawo nowo-zelandczycy, przynajmniej w końcu Wam się coś udało.

3). Tak jak bus-pasy są świętością, to skręcanie, nawracanie, zatrzymywanie się już nie jest. Totalna samowolka. Przejść przez 6 pasów jezdni. Żaden problem...

4). Klientów moich mam w jednym miejscu (o tym później), to zawsze rano jadę dosłownie tym samym autobusem, o tej samej porze. Na rozkładzie jazdy jest napisane, że autobus jedzie 50 minut. Czyli jak wsiadam do niego o 7:20, to na miejscu powinnam być o 8:10. Tylko, że zwykle jestem 7:50... Autobusy w NZ zatrzymują się na żądanie tylko i wyłącznie. Jeżeli stoisz na przystanku trzeba łapka pomachać, żeby się zatrzymał. Więc jak nikogo nie ma, to se jedzie. Spoko maroko, tylko co w tedy jak czekasz na tego busa, a tu się okazało, że już on dawno pojechał? Czekasz na następnego...

5). Jak wspomniałam powyżej, jeżdżę dzień w dzień tym samym autobusem. Więc większość kierowców już znam, a oni mnie kojarzą. A znam dlatego, że tylko u kierowcy można kupić bilet (tak jak w UK). Niektórzy kierowcy są bardzo mili, a niektórzy niesympatyczni. No i jeździ taki jeden gbur. Jak raz mnie zobaczył machającą łapka na przystanku, to mi się nie zatrzymał. Bo kiedyś na samym początku nie wiedziałam co i jak, kupiłam bilet na 4 strefy, a wyszłam z autobus na pierwszym przystanku 5 strefy. Najnormalniej w świecie przegapiłam przystanek. No i koleś kazał mi dopłacać. Nic się nie zdały moje tłumaczenia, że ja naprawdę nie wiem co gdzie i jak się z czym je. Dopiero jakiś pasażer stanął w mojej obronie i nie musiałam dopłacać do i tak już drogiego biletu ($5,60).

6). Jadę dziś znowu autobusem. Panu kierowcy zachciało się siusiu. Zgadnijcie co zrobił:D! Zajechał do McDonalda i poszedł się wysiusiać i przy okazji hamburgera se kupił... A my se poczekaliśmy:)

7.) Tu budynki uczelni są porozrzucane po różnych kątach Auckland. I żeby biedni studenci nie musieli korzystać z komunikacji miejskiej ( i jej przy okazji za bardzo nie obciążać) mają coś takiego jak specjalny bus pod nazwą 'student shuffle'. Oczywiście jest on za darmo dla studentów i nikt inny nie może z niego korzystać Z miłą chęcią pokazałabym takie rozwiązanie ŚlAM-owi.

8.) Wracam ostatnio busem do domu. Moja podróż zwykle trwa jakieś 45 minut. Tym razem trwała ponad godzinę... booo? nie zgadniecie nigdy! Zkomunikowali autobusy! Czekaliśmy na jakiś inny przez 20 minut...

niedziela, 6 maja 2012

J-day

Jakoś mnie wena twórca natchnęła, więc opiszę moje przemyślenia na temat wczorajszego dnia.

5 maja jest Międzynarodowy Dzień Legalizacji Marihuany. I w tym dniu palenie jest legalne, przynajmniej tutaj. Nie chcę pisać czy to jest dobre czy złe, jakie jest moje stanowisko, bo to moja sprawa. Chcę się z Wami podzielić moim przemyśleniem.

W związku z tym dniem, był zorganizowany happening. Miał miejsce w parku. Poszłam tam z znajomymi. Dużo młodych ludzi było, starsi, a nawet baaardzo starzy też się zdarzyli. Z 2 tysiące ludzi na pewno było. Wszyscy szczęśliwi, palą na trawce sobie. Zero bójek, zero awantur. Cisza spokój. No i tak siedzę ze znajomymi na tej zielonej trawce, rozmawiamy, niektórzy palą fajkę pokoju, a mnie naszła pewna sprawa.

Gdyby to się działo w Polsce, to a) znalazł by się ktoś komu się by to nie podobało, b) znalazł by się ktoś kto jest chętny do bójki, c) na pewno było by pełno ochrony, d) policja by też pewnie była i zaczynała by spisywać każdego kto pali... A jednak młodzi ludzie umieją się bawić i żadnej ochrony nie musi być! Byłam tam przez dobre 3 godziny i ani jednego mundurowego nie widziałam. Cisza, spokój. Grupki ludzi rozmawiają, że sobą. Ktoś tam gra w siatkówkę, ktoś inny w badmintona, a i frisbee też widziałam. Jeszcze inny ktoś chodził po linie albo na szczudłach. Sielankowo jednym słowem.

Da się? Da!

Czemu w Polsce młodzi ludzie nie umieją się tak bawić? I zawsze komuś agresor się włączy. I zawsze znajdzie się ktoś kto popsuje całą zabawę?

środa, 25 kwietnia 2012

AJĆ!

Wiem, nie odzywałam się od dość dłuższego czasu... Nawet moja matula doniosła mi, że ludzie jej się pytają co się ze mną dzieje, czy żyję jeszcze, bo nie ma ani nowych notek ani zdjęć.. AJĆ!

Tak więc informuję, że miewam się wyśmienicie i nadal żyję (tak wiem niektórzy z Was czują się zawiedzeni :P)

No i od czego tu zacząć pisać jak się nie pisało od miesiąca?

To, że się przeprowadziłam to wiecie. Zdjęcie z widokiem z okna też wiecie. Współlokator jest świetny. (Zawsze lepiej jest mieszkać z kimś kogo się zna choćby od 6 miesięcy niż całkowicie z kimś nowym.) Nawet udało mi się go sprawdzić przez ostatni tydzień, bo się rozchorowałam - na zwyczajną jesienną grypę. W sumie  ciężko nazwać to "jesienną" grypą, bo nadal chodzę w krótkich spodenkach po domu. Ale tylko do jakiejś 16, bo jak się robi ciemno, to się i zimno robi - czyli wtedy przeskakuję na dobrze sprawdzony dres;). Powracając do choroby. Nie mam pojęcia gdzie ją złapałam. No ale na szczęście pozbyłam się już świństwa - kaszel mi tylko został - który pewnie będę mieć przez następne 3 miesiące, czyli norma jak dla mnie. A Khalid... Gotował mi obiadki, latał do apteki, pilnował abym wzięła tabletki i mnie budził gdy przepociłam się. Lepiej trafić nie mogłam. (Prawie jak TJ2 - wiesz o co mi chodzi prawda?)

Kurde, następnym razem chyba sobie będę spisywała na karteczce o czym opisać, a potem odhaczać. Bo w sumie wiele się wydarzyło, a o wielu sprawach zapomnę napisać.

Więc jak jesteśmy na temacie nowego mieszkanka, to opowiem Wam jeszcze dwie historię z nim związane.
Mam balkon. Balkon jak balkon niczym specjalnym się nie wyróżnia. Ja - jak każdy normalny człowiek wywiesi pranie na balkonie, normalne zachowanie chyba nie? Ale nie w Auckland... Tu jest zabronione wywieszanie prania na balkonie, bo.... szkodzi to wizerunkowi miasta i budynku... Lepiej żeby się kisiło przez dwa dni w domu i w końcu grzyb niech przyjdzie, ale na balkon nie! bo i kara pieniężna będzie...
A druga historia jest o alarmie przeciwpożarowym... Tutaj chyba wszystko budynki, wszystkie pomieszczenia mają brzdęczki... W sumie na moim suficie oprócz światła są 4 nieznanego mi pochodzenia cosie. Jedno to wiem, że jest głośnik jak jest alarm, drugie to musi być wykrywacz dymu, 3 wentylator, a 4 - nie mam zielonego i żadnego innego pojęcia! (Jak będzie mi się chciało wstać po aparat to cyknę zdjęcie temu sufitowi, to sami się przekonacie.) No i zapalił się komuś alarm przeciwpożarowy. Wszystko piszczy, korytarz świeci na czerwono. Więc trzeba wyjść z budynku. Zanim pokonałam jedenaście pięter to na dole stały już dwie straże. Okazało się, że nic takiego się nie stało. Ktoś gotował coś i za dużo dymu poszło i się uruchomiło. Po 10 minutach marznięcia na dworze wróciliśmy do domku.

Więc, o chorobie napisałam, o balkonie napisałam, o straży napisałam.... Co jeszcze?

OOOO wiem!
Pralka. Tutaj pralki są takie jak u nas, wkładane albo od góry albo od przodu... Ale... Do tych pralek (w zależności jaka to jest pralka) są różne proszki do prania! I tak proszku do prania do pralki ładowanej od góry nie można włożyć do pralki ładowanej od przodu... Idiotyzm nie? Bo niby ten proszek ładowany od góry bardziej się pieni, i coś tam może zniszczyć.

Głowa myśl, co jeszcze napisać... Nie chcę zaś robić offtopica.

A tak poza tym, że mi się zdarzyło chorować, to ciągle imprezuję. Ciągle ktoś jest u nas, ciągle się coś dzieje. Najciekawsze jest to, że zwykle to jest 10 facetów i ja jedna (albo jeszcze jedna dziewczyna, dziewczyna kolegi). I takim o to składem, a w sumie jeszcze większym, 15 facetów i ja jedna poszliśmy do kina. Ojjjj dawno się tak nie bawiłam na żadnym seansie. Poszliśmy na Street Dance 2. I aż nam się tak klimat wszył salsy, że później poszliśmy na imprezę brazylijską. I się bawiliśmy do białego rana.

Z jakieś dwa tygodnie poszłam z kolegą Khalida (przyleciał na przerwę świąteczną z Wellington, gdzie studiuje) do 'fun city' czytaj centrum z rozrywki z różnymi imitacjami motorów, samochodów, strzelanek i itp. Wiecie pewnie o co mi chodzi, nie? No więc poszłam tam z kolegą, żartobliwie nazywanym pingwinem (bo podobno przypomina pingwina - ja chyba jestem ślepa w takim bądź razie). Ja zawsze lubiłam się ścigać na tych motorkach, czytaj masz dwie imitacje motorów koło siebie, każdy ma ekran przed sobą i się ścigasz. No i zawsze (ale serio zawsze!) wygrywałam. Opowiedziałam o tym pingwinowi. Stwierdził, że z nim na pewno przegram... No i.... ten no wygrałam. 2 razy! Potem stwierdził, że idziemy się ścigać na samochodach. W tym nie ma go równych... No i znowu biedak przegrał.. tym razem 3 razy. A ja dostałam dodatkowe 3 gry za darmo za każdym razem byłam pierwsza. :D:D:D A wiecie co jest najlepsze? Z państwa z którego pochodzi, kobieta nie może prowadzić samochodu xD. Opowiedziałam o tym całej reszcie kompani. No i nikt nie dowierzał i każdy chciał mnie przetestować... No i znowu wygrałam... Z każdym po dwa razy... A facetów było 8 tym razem... A jednym przegrałam... Więc stwierdzili, że to ja chyba baba nie jestem, bo nie jeżdżę jak baba :D. No nic ja wiem swoje, oni swoje :D

Jeszcze coś się wydarzyło? Chyba nie... Z grubsza napisałam co u mnie się działo. No i najważniejsze! TAK ŻYJĘ! Nie musicie się o mnie martwić.

W najbliższych dniach postaram się wrzucić zdjęcia na picasę, bo dawno tego też nie robiłam.

p.s.Pokonałam swoje lenistwo i zrobiłam zdjęcie sufitu:)


No i tak: lewy i prawy dolny róg to są światła.  Największe kółko to wentylator. U góry obrazka, megafon i czujnik przeciwpożarowy, a to małe coś pomiędzy wentylatorem a światłem to tylko chyba sam Pan Bóg wie co to jest:P

środa, 28 marca 2012

Bo się znowu zapomniało dopisać

Mój nowy domek jest na 11 piętrze i roztacza się z niego piękny widok na zatokę.

Dokładnie taki będę widzieć z pokoju:D


Oprócz pięknego widoku w budynku jest fitness gym i basen dla mieszkańców za free.

No żyć i nie umierać;)

wtorek, 27 marca 2012

Ladies and Gentelmens!

DOSTAŁAM WIZĘ PRACOWNICZĄ! (zrobiłabym więcej wykrzykników, ale co niektórzy z Was mają teorię że ilość jest wprost proporcjonalna do głupoty osoby piszącej. Więc pozostanę przy jednym:P)

Więc mam wizę, mam pracę i mam nowe mieszkanko! Zaczynam samodzielne życie;)! Oczywiście samodzielnie życie rozpoczynam tak jak się powinno czyli od imprezy:D Pierwszej nocy nie spędzę w swoimi łóżku nawet, bo imprezowy czas zacząć;)

C.D ostatniego postu.

Mówiłam Wam o pracy... i że teoretycznie dziś miałam ja rozpocząć. Niestety nie rozpoczęłam, bo... Bo nie dostałam wizy. Bo? Bo w medycznej karcie wpisałam, że cierpię na migrenę. Prosili o szczerość to szczerość dostali. Niestety szczerość się nie opłaciła, bo immigration wysłało gdzieś tam (czyli do jakiś tam lekarzy) moje papiery z powodu tej cholernej migreny. No i się wszystko przeciągnęło. Dziś dostałam mejla, że wizę mi szczęśliwie przyznali. No i po choinkę jasną wysyłali papiery gdzieś tam?! Migreny nie da się zbadać, na żadnym rezonansie, tomografii, eeg nic nie wyjdzie. Nieważne. Grunt, że dostałam ją;)

W międzyczasie szukałam mieszkanka... i tu jest całe multum ciekawych anegdotek.
Rozglądałam się za czymś takim jak flatmates. Dla niewtajemniczonych już tłumaczę. Ludzie ogłaszają się na takim czymś podobnym do naszego allegro. Ogłoszeń jest tysiące. Sama wysłałam chyba z 25 esów, na połowę dostałam odpowiedź. Do spotkania może doszło z 10 osobnikami. Opiszę tylko te najciekawsze okazy.
1) pokoik miał być w jednej z dzielnic Auckland, ale tych bliższych niż moje zadupie. Podjechałam tam z Natalią. Jak ja wchodziłam na teren posesji to akurat jakiś gostek wychodził. Ani me ani be ani kukuryku (btw. Tu jest ogólnie przyjęte, że wszystkim się mówi 'cześć'. Tak jak u nas w górach. A nawet się dodaje 'jak się masz'.). No dobra. Pukamy do drzwi. Po kilku sekundach drzwi otwiera nam Chinka w szlafroku (była 16) i mówi, że musimy wybaczyć jej wygląd ale wymiotuje dalej niż widzi. No okej nie ma problemu. Szybki rekonesans. Patrzę do kuchni. Jakiś dwóch chinków robi obiad. I znowu ani be ani me ani pocałuj mnie w dupę. Oooo nie! Ja z takim niemrawym towarzystwem mieszkać nie będę.
2) tym razem kiwus. Ale trochę stary. Niby teoretycznie mieszkał z dziewczyną, ale dziewczyny nie widziałam. Trochę za bardzo nachalny, dosłownie we wszystkim.
3) znowu skośnoocy. Znowu Chinek (tak mamo wiem, że się mówi chińczyk, ale ja mówię chinek - nie musisz mi wytykać tego błędu). To już było dosłowne przegięcie. W mieszkanku 5x5 chyba mieszkało z 65464528372394867239874 ludzi. W sumie nie wiem ilu mieszkało, bo jak się zapytałam ile ludzi tu mieszka, to mnie nie rozumiał. Po łóżkach wnioskuję, że mniej więcej taka liczba. A jak się zapytałam ile już jest w nz, to mi odpowiedział trochę miesięcy, wystękane z wielkim trudem. Uciekłam stamtąd szybciej niż się weszłam.
4) Szkot i Kolumbijka. Myślałam, że to jest to. Spędziłam z nimi chyba 40 minut na miłej pogawędce. Stwierdzili, że mnie polubili i że mogę się wprowadzać. To mówię, że ja bym chciała się tak wprowadzić 5 kwietnia, ale jak im zależy na już to 31 marzec też by wchodził w rachubę. Stwierdzili, że przegadają sprawę i dadzą mi w czwartek wieczorem znać. Dziś jest wtorek. I dalej cisza.

Spytacie się, gdzie w końcu wyląduję. A otóż, u kolegi który chodził ze mną oglądać te pokoje. Bo tak chodzi ze mną i chodzi, ja się wkurzam i zaczynam marudzić, że chyba będzie mi dane wylądować pod mostem na jakiś czas (bo moja 'rodzinka' wyjeżdża na święta gdzieś tam i jak bukowali bilety to myśleli, że mnie już w tym czasie dawno tu nie będzie.). A tu naraz objawienie. Koledze się skojarzyło, że on ma jeden pokój wolny i się mogę do niego wprowadzić. Co też właśnie uczynię:D

Więc pracę mam, wizę mam, nowy domek też mam. Więc nastaje czas wolności!

Z tego wszystkiego wynika, że prawdopodobnie to jest ostatni post z Freyberg ave.

Elo elo, 3,2,0!

wtorek, 6 marca 2012

Uchylam rąbka tajemnicy;)

Otóż moim mili, znalazłam pracę. A w sumie można powiedzieć, że praca znalazła mnie;) Bo: ofertę pracy dostałam od osoby, do której CV nie wysyłałam:P

No ale od początku:

Pisałam Wam w poprzednim poście, że staram się o wizę pracowniczą. Skoro wiza pracownicza to jest wreszcie to mogę zacząć pracować. Łącznie CV wysłałam chyba z 50, odezwało się z 3, że moje CV przeszło do następnego etapu, ale z żadnym człekiem się nie spotkałam. Aż tu naraz, mejl czy jestem zainteresowana opieką domową. No jasne, że tak! I tak od mejla do mejla, zaproszono mnie na rozmowę. W ogóle przez ostatni tydzień główkowałyśmy z Lucia, czy to jest on czy ona, bo imię - Riffy nic nikomu nie mówiło;) Więc jak mówiliśmy o tej osobie używałyśmy słówka 'IT' :P Okazało się dziś, że "it" to kobieta. Bardzo miła i pomocna. Podpisałyśmy wszystko, tzn ja podpisałam. Wypełniłam tysiące papierków. No i mam pracę. Moją pierwszą prawdziwą pracę!

A praca owa polega na udzielaniu pomocy i nie tylko w domu klienta. Będę mieć pod opieką chłopaka 30 letniego, który połamał sobie kręgosłup i jest sparaliżowany od pasa w dół. Z tego co mi Riffy opowiadała chłopak ma dużą chęć życia i poszukuje dokładniej takiej osoby jak ja. Bo tu nie tylko chodzi o mycie go, przebieranie i itp, ale także wyjście z domu, pójście do kina, do zoo i itp. Coś w stylu osobistego asystenta. Nie mam co marudzić na pierwszą pracę i to w dodatku 17 000 km od domu i tak jest dobrze;) Oprócz mnie są jeszcze 4 dziewczyny, które się nim zajmują, więc będziemy pracować na zmiany.

Pracę zaczynam 26 marca. Więc zostało mi 2 i pół tygodnia tutaj gdzie jestem.

Teraz, gdy wiem gdzie moja przyszła praca jest zlokalizowana mogę zabrać się za poszukiwania nowego dachu nad głową!

Dziękuję wszystkim, którzy 3mali kciuki;) przydały się!

Pamiętacie jak wyliczałam nowozelandzkie dziwy i dziwadła? Znalazłam nowe. Który to będzie punkt? Chyba 16... Nie jednak nie, 17;).

17.
Dostałam wczoraj(!) o godzinie 17:05(!) zaproszenie na jeszcze jedną rozmowę kwalifikacyjną. Na... dziś(!) na 11:15(!). Abstrahując od tego, że o 10 miałam jedną rozmowę. To jak można człowiekowi dać 18 godzin czasu do przygotowania się na rozmowę?! A co gdybym nie miała neta w domu i nie mogła mejla sprawdzać co 5 minut? Idiotyzm.

piątek, 2 marca 2012

Ludzie! Ludzie! Ludziska!

Znowu piszę do Was z prośbą. O 3manie kciuków w wasz poniedziałek o 22! Będzie o tej porze coś bardzo ważnego się działo w moim życiu. Więc musicie 3mać! Innego wyjścia nie ma;) Więcej nie powiem. Musicie wytrzymać do wtorku.

Całuję Was każdego po kolei i wszystkich razem;) czy jak to tam leciało;)

sobota, 25 lutego 2012

btw

mam nowy numer telefonu. Zainteresowanych jego posiadaniem proszę o komentarz z imieniem, to podam go na fb/mejlu/gg czy gdziekolwiek indziej.

Peace!

Jeszcze jeden post

Z jakiś miesiąc temu pojawiły się zdjęcia na picasie.

Zdjęcia są z Lantern Festival, czyli obchodów chińskiego nowego roku. Było to coś bardzo ciekawego;) Szkoda tylko, że mieszkam na takim zadupiu i ostatniego ciapąga miałam o północy, więc za długo tam nie pobyłam. Było dużo ciekawych lampionów. Zresztą możecie na zdjęciach zobaczyć.


Ostatnio przeglądałam sobie statystykę (tzn: kto, skąd, jakiego ma system operacyjny, jaką przeglądarkę internetową, jak znalazł mojego bloga i itp) i jedno mnie rozśmieszyło. Jest tam też statystyka pt: 'słowa kluczowe' Czyli ktoś coś wpisał w googla i wyskoczył mu mój blog i wszedł. Nie mam pojęcia jakim cudem można znaleść mojego bloga wpisując: oceń mnie i mój styl wasze genitalia. Jeszcze jeden był ciekawy, ale nie aż tak piekielny: maurysi maui tikitiki. Ja rozumiem, że jak ktoś wpisał w googla niebieskie frugo, to mu może wyskoczyć mój blog, bo pisałam o nim. ale to pierwsze?! Jakim cudem?!

A tak poza tym co opisałam we wcześniejszym poście to nudy na pudy. Nic ciekawego się nie dzieje.

p.s. Już widzę jak połowa z Was wpisuje to na googla i szuka mojego bloga:D 
p.s. 2. Ktoś notorycznie wchodzi na mojego bloga z Irlandii. Przyznać się kto to! Jedna i ta sama osoba. Anyway, pozdrawiam;)

Wiza

To znowu ja xD

Tym razem opiszę Wam moją przygodę z immigration i jak ja bardzo ich nienawidzę!

Właśnie jestem na etapie zmieniania wizy, na 'Working Holiday Visa'. Która upoważnia mnie do pracy tutaj przez rok, z tym wyjątkiem, że co 3 miesiące muszę zmieniać pracodawcę. Musiałam się o nią postarać, bo*:

1) egzamin już mam zdany na 7.5 (czytanie - 8, słuchanie - 7.5, mówienie - 8, pisanie - 7) maksymalnie można było dostać 9. Mówiłam już Wam chyba jak ja nienawidzę pisać, nieprawdaż? No to macie tego przykład najlepszy.
2) rejestracja jest w trakcie, a na nią potrzeba minimum 6 miesięcy
3) co za tym idzie nie mogę a: pracować jako pielęgniarka, b: nie dostanę wizy.

Więc Working Holiday Visa to taki substytut, żeby móc tu zostać i pracować.

Podsunięto mi pomysł, że szukają 'Health Care Assistant' w domach spokojnej starości i innych takich i żebym poskładała w tych miejscach aplikacje. Co i tak zrobiłam. Wysłałam już chyba z 50 cv w samym Auckland, jakieś 10 się odezwało, że czekają aż się skończy okres wysyłania aplikacji i po nim się odezwą. Dostałam jeszcze jednego dość ciekawego mejla, i z nim wiążę duże nadzieje. Pożyjemy zobaczymy.

Do tej cholernej wizy potrzebuje ponownie badania medyczne. Moje stare niestety wygasły. I na nowo musiałam wydać $525. Najpierw rtg płuc - aby sprawdzić czy nie mam gruźlicy - $75, spotkanie z lekarzem - który podotykał mnie chyba wszędzie, sprawdził chyba dosłownie wszystko co mógł, podpisał się na papierze, że wszystko ok - $170, badania krwi - czerwone ciałka, białe, trombocyty, hemoglobina, neutrofile, bazofile i inne takie, glukoza, hemoglobina glikowania, bilirubina, alat, aspat, tj3 i tj4, cholesterol, HDL, LDL, trigliderydy wszystko w normie, w dodatku miałam badanie na HIV, HBV, syfilis i chorobę szalonych krów które wyszło ujemnie. - ta przyjemność tylko $140. No i do tego doszła opłata za wizę - $140. Więc jestem spłukana teraz. GUpi człowiek z immigration, zwykle gdy badania są przeterminowane o miesiąc przyjmują ję. Ale ten się uparł. Rafał stwierdził, że tak mają ludzie w immigration którzy też kiedyś immigrowali do nz. O wiele łatwiej się dogadać z kiwusem. Nawet porównał immigration do kawału o profesorze i wyspie.

Student wchodzi na egzamin, stęka stęka aż w końcu profesor mu przerywa
- wie pan przynajmniej kto to jest student ?
na to student zadowolony
- student to jest osoba która marzy o tym by ciągle pogłębiać swoja wiedzę i
- i znowu źle. Student to jest takie małe gówno na środku oceanu, które z trudem próbuje dopłynąć do wyspy zwanej magistrem ale mu to nie idzie. Oblał pan.
wściekły student na to:
- a wie pan kim jest profesor? Takim małym gównem na środku oceanu, które z trudem dopłynęło do wyspy zwanej magistrem potem z jeszcze większym do wyspy zwanej profesorem a teraz siedzi na dupie i robi fale żeby innym było trudniej.

Więc bardzo podobnie jest tutaj. Przeżyłam ŚLAM, poradzę sobie też z immigration;)

* o tym jakie kroki muszę podjąć aby pracować tutaj jako pielęgniarka możecie znaleźć tu.

poniedziałek, 30 stycznia 2012

Taupo - 13.01 - 20.01

Pojechałam z rodzinką moją przyszywaną na tygodniowe wakacje na dół wyspy do Taupo.

Dla leniwców, którym się nie chce sprawdzać w googlach gdzie to, mapka:


Myślałam, że to będą najnudniejsze w mojej historii życia wakacje. Jednak się grubo pomyliłam! Nie było aż tak źle. Między innymi dzięki atrakcjom, które hotel proponował. Rowery, kajaki, tenis, mini golf, basen zewnętrzny, basen wewnętrzny, jacuzzi i sauna. Wszystko było w cenie. Trzeba było się zapisać dzień wcześniej na tablicy, kto, co i na ile chce zarezerwować i można było szaleć. Gdyby nie to, to serio bym się wynudziła, bo Lucia i Stuart mają swoją rutynę, której zamącić nie można, a ja na dupie nie umiem usiedzieć przez 5 minut... i to co mi wpadnie do mojej głupiej łepetyny próbuje od razu zrealizować, a oni potrzebują przynajmniej dnia na zastanowienie się...

No więc od początku (bo znowu odbiegam od głównego tematu :P )

Wakacje się zaczęły w piątek. Trzeba było dojechać na miejsce (4 godziny samochodem), rozpakować się i takie tam. Nic specjalnego się nie działo.

W sobotę powałęsaliśmy się samochodem po Taupo... Kupiłam prezenty dla lutowych solenizantów, no i... poszłam na ŁYŻWY! Na picasie można się przekonać. W sumie fajne uczucie, krótki rękawek, krótkie spodenki i łyżwy, a nie tak jak zwykle w opakowaniu szczelnym xD Calusie dwie godziny tam spędziłam. No bo jak płacę 15 dolców za bilet to głupio było by nie korzystać ile . się da!:D Wieczorkiem poszłam się byczyć w jacuzzi i w saunie;) ahhh jak mi tego teraz brakuje!

Niedziela:
Pojechaliśmy do Huka Falls. Taki mały wodospadzik, ale woda była chyba czystsza niż w kranie u niejednego z Was (wiem, wiem na pewno z jednym wyjątkiem  - Panem W. który ma studnię w ogródku, a jego miasteczko ma tylko 300 mieszkańców). Zdjęcia na tak tak, na picasie. I tu znowu była scenka rodzajowa z jednym z Maori, ale tym razem to ja byłam jej świadkiem. Robię n-tą fotkę. Za mną stoi z Maori, prawdo podobnie z jakimiś swoimi gośćmi, i mówi im, że niczego piękniejszego nie zobaczą nigdzie, nawet Niagara nie jest taka piękna jak to. Na zdjęciach i filmiku możecie zaobserwować, że ten wodospad to z jakiś metr ma wysokości. Jest co podziwiać, ale żeby aż tak?! Ja sama sądziłam, że to coś będzie wspanialszego, bo tyle się na tym nasłuchałam wcześniej, to się przygotowałam na widok zatykający dech w piersiach. Niestety oddechu nie straciłam, nawet na sekundę. W sumie, to aż musiałam się spytać Stuarta czy to wszystko. Byłam zobaczyłam. Na wieczór, żeby tradycji stała się zadość, poszłam pomoczyć się trochę. ;)

Poniedziałek, Najbardziej śmierdzący dzień w moim życiu. Odór wydobywający się z prosektorium to pikuś w porównaniu z źródłami geotermalnymi. Do dziś mam ten zapach pod nosem...
No więc Stuart zabrał mnie do Wai-O-Topo, czyli różniste źródła i źródełka. Każde zdjęcie jest opisane co to jest. Więc nie będę się nad tym rozdrabniać. Były to różne bagienka z różną zawartością różnych pierwiastków co powodowało różne zabarwienie wody. No i śmierdziało. Był tam też taki dziwny ptak który szczekał. No i śmierdziało. Spełniając tradycję wieczorem było taplanie się. Ale dalej mi wszystko śmierdziało.

Wtorek. Dzień lenistwa. Pojechaliśmy na spuszczanie wody na tamie. Nic widowiskowego, ale zdjęcia i filmik są. Można zobaczyć. Wieczorem - to co Talusie lubią najbardziej - woda:D czytaj basen, jacuzzi i spa.

W środę pojechaliśmy chyba tylko, żeby pojeździć. Pojechaliśmy bardziej na południe, na dół jeziora -> patrz mapka. A gdzie o 20 byłam, to się możecie domyśleć.

Czwartek. Zapisałam się dzień wcześniej na rower. Więc o 11 siedziałam na nim jadąc przed siebie. Bo drodze wstąpiłam tylko jeszcze do centrum turystycznego po jakąkolwiek mapę, żeby jakby co wiedzieć gdzie się jest. No i se jeździłam tak bez celu, aż wylądowałam na tamtejszym zwykłym komunalnym cmentarzu. Przeszłam w sumie tylko jedną alejkę, bo byłam na rowerze, którego bałam się zostawić, więc musiałam go prowadzić. Przyjrzyjcie się jednemu ze zdjęć, za zdjęciem harley davidson są japonki, najwidoczniej noszone przez tego osobnika. Za to imienia i nazwiska i kiedy się urodził i zmarł ani śladu. Potem pojechałam taką specjalną trasą rowerową znowu na Huka Falls. W swoim życiu byłam na kilku obozach rowerowych, raz jako obozowicz, kilka razy jako wychowawca, i muszę Wam powiedzieć, że w życiu tak ekstremalnego kolarstwa nie uprawiałam. Często było tak, że, po prawej miałam skałę, po lewej przepaść, a ścieżka miała jakieś 40 centymetrów szerokości i... zakręt jakieś ponad 90 stopni :D. Ojjj przeżyłam chwile grozy. Może jakbym miała swój rower to nie było by aż tak źle. Ale ten a) nie miał przerzutek, b) hamulce niby działały, ale jak nacisło się na nie to trochę się ujechało nim się zatrzymało (mój rower zatrzymuje się w miejscu) c) też odnośnie hamulców, oczywiście jak wszystko w tym kraju musi być odwrotnie to i w tym przypadku też. Mój rower ma tylny hamulec na prawej ręce, przedni na lewej. Ten miał odwrotnie. Więc raz, o mały włos, prawie przeleciałam przez kierownicę, bo z przyzwyczajenia nacisnęłam prawą ręką, czyli wg mojego roweru, a tu się okazał przedni... Później musiałam się nieźle pilnować, żeby nie pozabijać się:D. Wróciłam po 5 godzinach z całym obolałym tyłkiem od siedzonka. Lucia i Stuart śmiali się ze mnie, że chodzę jak kaczka. 

Piątek. Powrót do domku.

Więc tak mi zleciał czas.

Mam jeszcze kilka rzeczy Wam do opowiedzenia, i może napiszę o tym jutro. A tymczasem idę oglądać 'Kości' a później nynki. Doooobranoc!

czwartek, 12 stycznia 2012

chyba muszę zacząć brać jakieś tabletki na pamięć

Bo mi się znowu zapomniało, aby opowiedzieć Wam dwie historie, które mi się ostatnio przytrafiły

Sylwester. Jak wiecie poszłam z Vinnym do jednego z klubów w centrum Auckland. Żeby dostać się do klubu trzeba mieć albo nowozelandzki dowód albo paszport. W moim przypadku oczywiście paszport. Podaję panu wielkiemu jak szafa mój paszport. Ten zerka to raz na mnie, raz na paszport, i tak w kółko przez 5 minut. Oddając mi paszport mówi, że myślał, że w Polsce to sami czarni mieszkają. Mi się maluje wielki pytajnik nad głową, Vinny'mu też (trochę już go poduczyłam na temat Polski i Polaków). Pan musiał zauważyć ten pytajnik, bo szybko dodał, że przecież Polska w Afryce leży, skoro leży to powinni być sami czarni:D. Mało tego, powiedział to z takim zacieszem na ryjku i z dumą, że zna się na geografii, że nie miałam ochoty robić mu przykrości i tylko odpowiedział: No widzi Pan, wszędzie znajdują się jakieś dziwaki.

Druga historia miała miejsce tydzień temu w maku. Zamawiam zestaw, a kasjer zaczyna flirtować ze mną... Achh te niebieskie oczy (tu na każdego działają). Trochę mu się zapomniało o co prosiłam, bo gratisowo dostałam lody. A na koniec zapytał się skąd pochodzę. Mówię, zgodnie z prawda, że z Polski. A ten tylko odpowiedział "aha",tak cichutko, że ledwo dało się usłyszeć.

A teraz idę się pakować, bo jutro do tego Taupo jedziemy na tydzień! 3majta się!

wtorek, 10 stycznia 2012

Ojeju jeju

I zaś mam zaległości, bo mi się najnormalniej w świecie nie chciało pisać!

Więc po kolei, tak chyba najłatwiej będzie. (Zdjęcia już na picasę wrzuciłam)

BOŻE NARODZENIE:
Moja rodzinka jako tako, albo powinnam powiedzieć w ogóle świat jako tako nie obchodzi. A na pewno już nie Wigilię. Więc w Wigilię poczłapałam do polskiego kościoła na pasterkę. W jedną stronę pociąg + bus w drugą to mnie już Stuart odebrał bo komunikacja miejska już nie kursowała. Vinny niestety był w pracy i nie mógł mnie podrzucić.
W pierwsze święto było świąteczne śniadanie, czytaj zwykłe brytyjskie śniadanie: tost, jajko sadzone, fasola w sosie pomidorowym, i kiełbasa taka pieczona. Potem pojechaliśmy do Hamilton na zakupy.
Drugie święto: Rano pojechaliśmy nad ocean. Na dwie godziny. Ja się trochę popluskałam w wodzie. Lucia ze Stuartem pogadali sobie i ponarzekali na ludzi w około. A w międzyczasie dostałam mesa od Rafała, że jakaś impreza się planuje i wyjazd nad jeziorko. Dużo nie musiał mnie namawiać, a w sumie w ogóle. Zabrałam Vinniego i pojechaliśmy poznać resztę Polaków w NZ i nie tylko Polaków w sumie. No więc (wiem, zdania od " no więc" się nie zaczyna, ale to jest mój blog). No, a więc: poznałam Natalię, Polkę która tu już mieszka od 8 lat. Zgadnijcie skąd jest:D! Z Tychów! Ale ten świat jest mały;) Natalia ma męża kiwi. Była jeszcze jedna Polka Julia i Maori Terri. Potem jeszcze doszedł ktoś jeszcze, ale zabijcie mnie, nie pamiętam kto to taki. Więc pojechałam na wskazane miejsce w esemesie z Vinnim. Pogadaliśmy trochę, wypiliśmy po kilka piw (oprócz kierowcy), i pojechaliśmy nad jakieś jeziorko. Jeziorko jak jeziorko, nic specjalnego. Posiedzieliśmy trochę, popstrykaliśmy zdjęcia i wracamy do samochodu. A że jeziorko jest pomiędzy wydmami troszkę nam zajęło przejście tam i z powrotem. Turlamy się do autka niczego nie świadomi. Na miejscu znajdujemy rozbitą szybę samochodu i brak torebki jednej (koleżanki). Szybkie telefony, aby zastrzec kart bankomatowe, telefon i inne takie. Potem policja. Wiecie co jest w tym wszystkim najlepsze? A) telefon był stary i z polskim menu. B) karty zablokowane i nikt się podpisał pod nimi C) co najlepsze, w bagażniku był alkohol i nikt go nie zauważył... Wróciliśmy na miejsce zbiórki, koleżanka się napiła i się jej od razu humor poprawił. Reszta party przebiegła wspaniale. Na 21 planowana jest powtórka.

SYLWESTER:
Poszłam z Vinnim do centrum do jakiegoś klubu. Ładnie się ubrałam no i szpileczki ubrałam, co dla mnie jest rzadkością. Vinny stwierdził, że przed klubem chce sobie pochodzić... Pochodzić?! W 10 centymetrowych szpialach, no dobre sobie... No i od tego chodzenia, zrobiły mi się odciski na podeszwach stópek moich pięknych. Drogę powrotną z imprezy przeszłam już na bosaka, a i to i tak był już nie lada wyczyn. Na bosaka  można wiele ludzi spotkać w NZ, więc razem z Vinnim stwierdziliśmy, że to jest Niu Ziland Stajl. :D:D:D

NOWY ROK:
Pierwsze 10 dni Nowego Roku są na razie obiecujące. Wracając z Sylwestra zrobiłam sobie rachunek sumienia. I tak: jak Stary Rok 2011, zaczął się dla mnie fatalnie, to w ramach rekompensaty skończył się lepiej niż mogłam przypuszczać. W kraju, w którym zawsze chciałam mieszkać i u boku wspaniałego faceta. Teraz z perspektywy czasu, sądzę, że mogę podziękować osobie, która go spaliła na początku. Dzięki temu jestem tu i robię co chcę! Dziękuję Robercie! (Nawet jeżeli tego nie czytasz, to i tak mnie to już nie obchodzi).

No i tą chwilką refleksji żegnam się z Wami. Znowu długo się odzywać nie będę, a przynajmniej przez najbliższy tydzień, bo jadę z rodzinką w dół wyspy do Taupo na wakacje tygodniowe.

W związku z tym, że ostatnio składałam Wam tylko życzenia świąteczne, to teraz chcę życzyć Wam, aby w podsumowaniu, za jakieś 325 dni, ten rok był jednym z lepszych w Waszym życiu! Tak jak dla mnie był 2011.